Rafał Siwek – wybitny polski bas, należący do światowej czołówki śpiewaków verdiowskich. Ceniony również za znakomite interpretacje w operach Musorgskiego, Borodina, Rimskiego-Korsakowa i Wagnera. Występuje na większości najważniejszych scen operowych na świecie.
Pod koniec stycznia 2024 zaśpiewał w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej w Warszawie w premierowych spektaklach Medei Luigiego Cherubiniego.
Rozmawialiśmy na kilka dni przed premierą Medei.
Alina Ert-Eberdt: – Z jakim nastawieniem przyjął Pan propozycję zaśpiewania partii Kreona w Medei Luigiego Cherubiniego, będącej warszawską odsłoną koprodukcji z Festiwalem w Salzburgu?
Rafał Siwek: – Przede wszystkim z radością, że po sześciu latach nieobecności wystąpię w Teatrze Wielkim w Warszawie, gdzie 22 lata temu zadebiutowałem partią Gremina w Eugeniuszu Onieginie, i jako warszawiak uważam tę scenę za swój macierzysty teatr. Bardzo cieszyłem się na współpracę z Simonem Stonem i z Maestro Patrickiem Fournillierem, z którym znamy się od wielu lat i wspólnych występów w Teatro Verdi w Trieście. Poza tym cieszę się, że mogę zmierzyć się z bardzo wymagającą wokalnie partią Kreona. To, że jest to akurat koprodukcja z Festiwalem w Salzburgu nie ma dla mnie większego znaczenia.
– W Salzburgu partię Kreona śpiewał ukraiński bas Vitalij Kowaljow. Inscenizacja, kostiumy i scenografia są takie same. Niewykluczone, że na widowni w Warszawie znajdą się też widzowie, którzy widzieli przedstawienie w Salzburgu. Jakie ma to dla Pana znaczenie?
– Nie znam osobiście Vitalija Kowaljowa, ale wiem, że to bardzo dobry śpiewak. W poprzednim sezonie mijaliśmy się na korytarzach Semperoper w Dreźnie, gdzie ja wtedy występowałem jako Wodnik w Rusałce, a on śpiewał Ramfisa w Aidzie. W naszym zawodzie porównania są nieuniknione. Nie tylko w wypadku koprodukcji. Widz, który ma w pamięci, na przykład wybitne kreacje Nikołaja Giaurowa czy Bernarda Ładysza w partii Króla Filipa w Don Carlosie Verdiego, chcąc nie chcąc będzie mnie z nimi porównywał. W operach z tzw. żelaznego repertuaru, jesteśmy skazani na konfrontację z wieloma poprzednimi wykonawcami. To część naszego zawodu. Poddaję się temu z przyjemnością.
A jeśli chodzi o Medeę, to jest to pole do popisu głównie dla wykonawczyni roli tytułowej. Niezapomnianą Medeą pozostaje do dziś Maria Callas, której ta długo nieobecna na scenach opera Cherubiniego zawdzięcza sławę. W Warszawie w tej roli występuje świetna Izabela Matuła. Jestem pewien, że stworzy zapadającą w pamięć kreację.
– Jest to Medea przeniesiona w realia naszych czasów. Akcja rozgrywa się w środowisku współczesnych elit finansowych. Dialogi przebiegają w formie rozmów telefonicznych. Reżyser Simon Stone, który ma doświadczenie i zacięcie filmowe, dostrzegł w tytułowej bohaterce przede wszystkim ofiarę zdrady małżeńskiej i skupił się na pokazaniu mechanizmu wykluczenia.
Jak Pan się w tej inscenizacji odnajduje i jaki ma Pan stosunek do uwspółcześnia klasycznych oper?
– Z wyjątkiem Włoch i Hiszpanii, występuję głównie we współczesnych inscenizacjach. Inaczej mówiąc, inscenizatorzy starają się na nowo odczytać opery napisane przed stu, dwustu i więcej laty.
Dla mnie liczy się przede wszystkim to, czy reżyser ma przemyślaną koncepcję, czy konsekwentnie ją realizuje, czy jest otwarty na dyskusje przy budowaniu postaci, i czy potrafi logicznie uzasadnić swoje stanowisko. Wprawdzie realiów tragedii Eurypidesa opartej na greckim micie nie da się przenieść 1:1 do naszych czasów, ale relacje między jej bohaterami już tak. Medea w reżyserii Simona Stone’a to w moim odczuciu przekonywująca adaptacja, ciekawie przedstawiona od strony scenograficznej.
– Nie mogłabym nie zapytać o to, jakie emocje kłębiły się w Panu, gdy inwazja Rosji na Ukrainę położyła kres pańskim występom w Teatrze Bolszoj w wielkim repertuarze rosyjskim?
– Natychmiast po usłyszeniu rano komunikatu o napaści Rosji na Ukrainę zadzwoniłem do mojego agenta i zawiadomiłem, że nie wystąpię w Moskwie w zaplanowanym na kwiecień 2022 Lohengrinie z moim udziałem. Ta natychmiastowa decyzja chyba najlepiej oddaje to, co wtedy czułem. Domyślam się, że w podtekście tego pytania jest to, czy nie jest mi żal ról z rosyjskiego repertuaru, które mógłbym śpiewać. Bardzo lubię wykonywać ten repertuar, dobrze się w nim czuję. Poza tym został napisany w dużej części na mój typ głosu. Nie będę ukrywał, że mam też sentyment do Teatru Bolszoj. Sam fakt zaproszenia mnie do roli tytułowej w Borysie Godunowie w przedstawieniu otwierającym sezon, czy występu w premierowym wykonaniu roli Iwana Groźnego w Pskowiance Rimskiego-Korsakowa był dla mnie wyróżnieniem. Śpiewałem tam też przez dziewięć sezonów Króla Filipa w Don Carlosie Verdiego, Kniazia Halickiego w Kniaziu Igorze Borodina i wracałem jako tytułowy Borys Godunow. Miło wspominam ujmujący stosunek publiczności Teatru Bolszoj do wykonawców, który jest chyba taki sam jak 150 lat temu. Był to piękny rozdział w moim życiu zawodowym, który pewnie skończył się 24 lutego 2022 r.
– Zapowiadana w Teatrze Wielkim w Warszawie premiera Borysa Godunowa z Tomaszem Koniecznym w roli tytułowej, jest ciągle przekładana z powodu trwającej wojny. Wycinanie z programów arcydzieł z rosyjskiego repertuaru operowego, jakkolwiek by do tego nie podchodzić, jest stratą i dla widzów, i dla śpiewaków predestynowanych do wykonywania tego repertuaru. Jak to jest komentowane w gronie wybitnych basów?
– W Europie ta sytuacja ma miejsce właściwie tylko w Polsce, co jest zrozumiałe, gdyż jesteśmy państwem przyfrontowym. W pozostałych krajach europejskich repertuar rosyjski jest wciąż obecny na scenach operowych i estradach koncertowych. Moi koledzy po basowym fachu, mają ręce pełne pracy. Sam miałem trzykrotnie od czasu wybuchu wojny propozycje występów w Borysie Godunowie.
– Z jakimi wrażeniami wyjechał Pan z ubiegłorocznego, setnego festiwalu operowego w starożytnym amfiteatrze w Weronie, znanego na świecie pod nazwą Arena di Verona Opera Festival?
– Rzeczywiście, na każdym kroku czuło się wyjątkowość jubileuszowego festiwalu. Zorganizowano go z wielką pompą, począwszy od inauguracji, podczas której nad amfiteatrem przeleciały samoloty zostawiając za sobą ślad w kolorach włoskiej flagi. W obsadach wszystkich przedstawień byli znakomici artyści. Dla każdego zaszczytem była możliwość wzięcia w nim udziału. W mojej ocenie był to bardzo udany festiwal. Arena di Verona to miejsce magiczne. Za każdym razem, kiedy tam wracam odczuwam dużą przyjemność.
– Który to był już Pana występ na Arenie, na której jak słyszałam, jest Pan wyczekiwanym śpiewakiem?
– Musiałbym policzyć… Po raz pierwszy zaśpiewałem tam Colline’a w Cyganerii w 2005 r. Powróciłem do Werony dopiero po kilkuletniej przerwie. O ile dobrze pamiętam, w 2014 r. wystąpiłem w partii Timura w Turandot w reżyserii Franca Zeffirellego. W następnym roku zaśpiewałem w Don Giovannim, również Zeffirellego. W 2016 wystąpiłem po raz pierwszy w Aidzie, a od 2017 r. co roku śpiewam w Nabucco. Wychodzi, że brałem udział już w dziewięciu festiwalach na Arenie, śpiewając ponad dwadzieścia razy Zachariasza w trzech różnych inscenizacjach i dwadzieścia pięć razy Ramfisa w czterech inscenizacjach. Spektakle Nabucco i Don Giovanniego z moim udziałem zostały wydane na DVD.
– Niedawno powiększył Pan repertuar o rolę Wodnika w Rusałce Dvořáka. Zaśpiewał Pan ją w bardzo krótkim odstępie czasu najpierw w Operze Sempera w Dreźnie, a potem w Operze Królewskiej Covent Garden w Londynie. Nurtuje mnie, czy śpiewak, który wykonuje tę samą partię w wielu różnych inscenizacjach, nie ma problemu z grą aktorską? Czy nie mylą mu się uwagi reżyserskie, kierunki zejścia ze sceny do kulis itp.?
– Według mnie, najważniejszym jest, by rozpoczynając próby mieć już w głowie jasny obraz roli oraz środków dramatycznych i muzycznych, którymi chce się go osiągnąć. W wypadku wspomnianych dwóch Wodników – w Dreźnie śpiewałem we wznowieniu już istniejącej inscenizacji, a w Covent Garden zostałem zaangażowany do dopiero powstającego przedstawienia. Uczestniczyłem w jego tworzeniu od pierwszej do ostatniej próby. Były to zupełnie różne spektakle. Drezdeński we współczesnym garniturze, natomiast londyński Wodnik był postacią baśniową osadzoną w odrealnionej rzeczywistości. Mimo że obie produkcje były w krótkim czasie po sobie, to mój bohater był w nich tak różny, że nie było mowy o pomyłce.
To się zdarza w życiu śpiewaka operowego, ale stwierdzam, że im jestem starszy, tym coraz mniej chętnie godzę się na zazębiające się terminy.
– Co przed Panem w najbliższym czasie po Medei w Warszawie?
– W marcu najpierw będę śpiewał Terazjasza w Królu Edypie Strawińskiego w Operze Narodowej w Amsterdamie, a zaraz potem Zachariasza w Nabucco w Teatrze Verdiego w Trieście.
À propos tego, co powiedziałem odpowiadając na poprzednie pytanie – między ostatnim spektaklem w Holandii, a pierwszym we Włoszech są tylko dwa dni przerwy. Ale tym razem nie miałem żadnych wątpliwości, czy się na to zgodzić. Do Triestu zaprosił mnie osobiście Daniel Oren, mój ulubiony dyrygent. Pod jego batutą wielokrotnie śpiewałem Zachariasza m.in. na festiwalu Arena di Verona. Reżyserem inscenizacji w Trieście jest Giancarlo del Monaco, syn Maria del Monaco – słynnego, włoskiego tenora. Nie miałem z nim dotąd okazji pracować, ale słyszałem wiele dobrego, więc bardzo cieszę na tę współpracę .
Styczeń 2024