Piotr Beczała, juror 10. Konkursu Moniuszkowskiego i Beata Klatka, dyrektor Konkursu spotkali się z publicznością po ogłoszeniu nazwisk uczestników, którzy przeszli do finału. Spotkanie odbyło się w cyklu Osobiście o Moniuszce w Saloniku Moniuszkowskim, utworzonym na czas roku kompozytora w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Rozmowę prowadziła Agata Kwiecińska.
Poniżej wybrane fragmenty wypowiedzi Piotra Beczały w opracowaniu redakcyjnym Segregatora.
Agata Kwiecińska: Praca jurora to odpoczynek od tego, czym się Pan zajmuje na co dzień, czy zadanie wyczerpujące bardziej niż ostatni monolog Wagnerowskiego Lohengrina?
Piotr Beczała: Raczej to drugie. Proszę mi wierzyć, że wolałbym wyjść na scenę i zaśpiewać trzy trudne arie. Ostatniego dnia przesłuchań II etapu spędziliśmy w teatrze prawie 12 godzin, a ja zostałem jeszcze potem popracować dla siebie (artysta miał przed sobą występy w Manon J. Masseneta w operze zuryskiej, przyp. red.). Niestety, nie mogę zostać na etap finałowy, muszę wracać do Zurychu, ale będę obserwował występy finalistów w Internecie.
Praca w jury była dla mnie szczególna nie tylko dlatego, że po raz pierwszy to robiłem, ale również z tego względu, że oceniałem młodych śpiewaków razem z tymi, którzy mnie angażują.
Skład jury Konkursu Moniuszkowskiego stwarza jego uczestnikom wyjątkową okazję zaprezentowania się przed ludźmi, którzy decydują o obsadach w najważniejszych teatrach operowych na świecie. Niekoniecznie trzeba wejść do finału, wystarczy zwrócić na siebie uwagę i można otrzymać angaż. Ale dla nas to był ciężki tydzień.
Czy młodzi prosili pana o wskazówki? (Regulamin zezwala uczestnikom, którzy nie przechodzą do następnego etapu, na rozmowę o swoich konkursowych występach z jurorami).
Rzeczywiście, byłem zaczepiany przez tych, którzy nie dostali szansy śpiewania dalej. Chętnie z nimi rozmawiałem, nawet zaproponowałem im master class. Wielu przyszło. Podobało mi się, że byli gotowi obnażyć swojej ułomności wokalne przed kolegami, ponieważ skupiliśmy się wyłącznie na problemach i błędach. Chciałem, żeby wiedzieli, co im nie wyszło i jak to poprawić. Zależało mi też na tym, żeby nie wyjeżdżali sfrustrowani, z poczuciem porażki. Najważniejsze dla młodego śpiewaka jest wytyczenie sobie celu. Może to być angaż w teatrze, ale też koncerty czy następny konkurs, w którym sięgną po nagrody. Starałem się każdemu dodać otuchy i popchnąć we właściwym kierunku.
Pytanie z sali: Powiedział Pan w jednym z wywiadów, że ucząc się śpiewu, korzystał z podręcznika Jana Reszke. Pana uwagi podczas master class to gotowy podręcznik. Nie myśli Pan o napisaniu współczesnego przewodnika? Ten Jana Reszki ma już ponad sto lat.
Jan Reszke był bardzo dobrym nauczycielem. Wielu jego uczniów zaszło daleko. Jeżeli chodzi o mnie, staram się przekazywać młodym to, czego się nauczyłem i co sobie uporządkowałem w głowie przez 27 lat śpiewania na scenie.
Jeśli moje doświadczenie komuś pomoże, bardzo się z tego ucieszę. Ale do głowy mi nie przyszło, żeby napisać podręcznik. Nikt się jeszcze z książki śpiewać nie nauczył. Można podchwycić jedną czy drugą wskazówkę, ale w opanowanie sztuki wokalnej od a do zet z książki, po prostu nie wierzę.
Porozmawiajmy o Halce, której premiera odbędzie w grudniu 2019 r. w wiedeńskim Theater an der Wien. Nie jest tajemnicą, że postawił Pan ultimatum dyrektorowi tego teatru. Zagrał Pan vabanque!
Byłem wielokrotnie zapraszany do śpiewania Theater an der Wien, ale gdy dochodziło do konkretnej rozmowy okazywało się, że albo rola mi nie odpowiadała, albo termin kolidował ze wcześniejszym zobowiązaniem. W końcu pół żartem, pół serio powiedziałem dyrektorowi, że jeśli wystawi Halkę, podpisujemy kontrakt jak leci. Nastąpiła konsternacja. Po pewnym czasie dyrektor zadzwonił, mówiąc, że to rzeczywiście dobry pomysł. Halki w Wiedniu jeszcze nie było, a 200. rocznica urodzin Moniuszki to znakomita okazja.
Rozmowy na temat wystawienia Halki w Wiedniu toczą się od ponad trzech lat. Najważniejsze sceny operowe planują repertuar z takim wyprzedzeniem. Jutro po raz kolejny spotkam się z Mariuszem Trelińskim; będziemy rozmawiać o jego koncepcji reżyserskiej i moich oczekiwaniach związanych z rolą Jontka. Prowadzone są też rozmowy z Borisem Kudličką, który stworzy scenografię.
Czy jodły będą prawdziwe?
Wiem tylko tyle, że kostiumy nie będą kupowane w cepelii. Trzeba brać pod uwagę to, że przedstawienie powstaje w XXI wieku. Estetyka jest bardzo ważna. Myślę, że znajdziemy ciekawy kompromis w kwestii warstwy wizualnej. A warstwa dramaturgiczna ukształtuje się w trakcie prób. Najważniejsza jest dobra wola każdej zaangażowanej strony, Jeżeli ona będzie, powstanie piękny spektakl.
Wybrał Pan Halkę, a nie Straszny dwór. Dlaczego?
Z bardzo prostego powodu. Ja kocham Straszny dwór, ale on jest tak osadzony w polskiej historii, że raczej nie udałoby się namówić dyrektora wiedeńskiej sceny na jego wystawienie. A Halka jest uniwersalną historią. Jej akcja nie musi dziać się na Podhalu i niekoniecznie w Polsce. Można ją umieścić w wielu różnych miejscach i wszędzie będzie zrozumiała. Pod warunkiem, że zmiana będzie miała sens i uwarunkowanie dramaturgiczne.
Jaki będzie pański Jontek? Wściekły, zbuntowany, wycofany, romantyczny?
Uważam, że musi być romantyczny. Gdyby taki nie był, nie przynosiłby Halce kwiatów. To bardzo ciekawa postać. Można ją pokazać jako człowieka o słabym charakterze, ale równie dobrze może to być ktoś bardzo silny. Są elementy muzyczne świadczące o dramatyzmie tej postaci. Aria I ty mu wierzysz, biedna dziewczyno to nie cavatina, którą da się nucić pod nosem. Ta rola rośnie w korelacji z innymi. Musimy wspólnie wykreować postacie Jontka, Halki, Janusza. Cieszę się z udziału Tomasza Koniecznego, który znalazł czas, żeby zaśpiewać w tym przedstawieniu Janusza.
Pytanie z sali: Czy Halkę zaśpiewa Polka?
Nie. Zaplanowana była młoda śpiewaczka z Łotwy, ale z jakichś względów, nie wiem z jakich, nastąpiła zmiana w obsadzie i będzie śpiewać Amerykanka. Fakt, że sopran z Ameryki nauczy się partii Halki po polsku może poskutkować kolejnym wystawieniem tej opery na świecie.
Czy traktuje Pan udział w Halce na zasadzie: mogę zaśpiewać tego Jontka, czy jest to rola, do której musi się Pan poważnie przygotować?
Ja się poważnie przygotowuję do każdej roli.
To dyplomatyczna odpowiedź…
To szczera odpowiedź. Dla mnie nie ma małych i dużych, ciekawszych czy mało ważnych ról. Jeżeli decyduję się na wykonanie jakiejś partii, robię to na sto procent. Jontek ma do zaśpiewania dwie wspaniałe arie, ale ta opera nosi tytuł Halka. Nie na mnie będzie spoczywał ciężar wypełnienia sobą prawie 3-godzinnego przedstawienia.
Pytanie internautów: Która pieśń i aria Moniuszki są pana ulubionymi?
Nie znam wielu jego pieśni. Trochę żartując, ale nie całkiem, odpowiem, że Prząśniczka. Marzę, żeby ją zaśpiewać, biorąc tylko cztery oddechy, tyle ile jest zwrotek. Nie przestaję ćwiczyć.
Moją ulubioną arią jest aria Stefana Cisza dokoła ze Strasznego dworu. Wykonywałem ją wielokrotnie zagranicą, wszędzie bardzo się podobała. Dla tenora to idealna aria ze względu na dramaturgię i kulminację w zakończeniu.
Pytanie z sali: Chwała Panu za to, że zainspirował Pan dyrektora Theater an der Wien do wystawienia Halki. A nie udałoby się namówić do tego dyrekcję Met? Gdyby to poszło do kin, mielibyśmy promocję Moniuszki na całym świecie!
Staram się bardzo. Na mój recital pieśni w Carnegie Hall, na który przyszli Peter Gelb i Jonathan Friend (generalny menedżer i dyrektor administracji artystycznej w Metropolitan Opera, przyp. red.) wybrałem pieśni Moniuszki. Na półprywatnych koncertach dla sponsorów Met też wykonuję Moniuszkę. Z Peterem Gelbem rozmawiam na ten temat otwarcie. Ale to nie jest takie proste, jak by się mogło wydawać. Trzeba znaleźć dyrygenta z nazwiskiem, który zechce poprowadzić wykonanie, reżysera, skompletować obsadę. Wreszcie zdobyć sponsora. Peter Gelb musi sprzedać 4 tysiące krzeseł na widowni. Jest coraz więcej polskich śpiewaków, którzy się w Met liczą. To też ma znaczenie w negocjacjach. Rozmawiamy, walczymy, nie odpuszczamy. Bardzo możliwe, że to się kiedyś uda.
Sprzedaż 4 tysięcy krzeseł, a więc to jest biznes. Biznesem są też konkursy wokalne, na których agenci łowią potencjalne gwiazdy, które będą przyciągać widzów. Ma Pan poczucie, że to jest lawirowanie między sztuką a biznesem?
Tak zawsze było. To nie jest wytwór ani naszych czasów, ani nawet XX wieku. W XIX i XVIII w. kompozytorzy też tworzyli za pieniądze sponsorów. W tym nie ma nic złego. Według mnie ważne jest to, żeby śpiewacy, muzycy czy w ogóle artyści trzymali się strony artystycznej, a marketingiem zajmowali się ci, którzy się na tym znają. To naturalny układ artystyczno-biznesowy. Tak było i tak będzie dalej.
Jednocześnie są koncerty charytatywne i benefisowe. Biorę też udział w przedsięwzięciach, w których wykonawcy zrzekają się honorariów i cały dochód idzie na jakiś szczytny cel.
Zdjęcia z archiwum Konkursu Moniuszkowskiego
10. Konkurs Moniuszkowski – relacja
Piotr Beczała. Pieśni Karłowicza i Moniuszki – recenzja płyty
Halka dla świata – koprodukcja Theater an der Wien i Teatru Wielkiego – Opery Narodowej